W marcu pisałem o zawieszeniu zajęć edukacyjnych, odwołaniu imprez masowych i zamknięciu instytucji kultury. Gdy 11 marca rząd wprowadzał tzw. lockdown, w Polsce było trzydzieści jeden potwierdzonych przypadków zakażenia koronawirusem. Strach przed nową, nieuleczalną chorobą i szybko rozpowszechniającym się wirusem sprawił, że ograniczaliśmy wyjścia z domów, a wiele osób zaczęło pracować zdalnie.
Warto przypomnieć, że dopiero po miesiącu wprowadzony został obowiązek noszenia maseczek. Wcześniej minister Szumowski twierdził, że one nie pomagają, nie zabezpieczają przed wirusem.
Gdy w Polsce codziennie przybywało kilkaset nowych zakażeń, a łączna ich liczba zbliżała się 35 tys., premier Morawiecki ogłosił koniec pandemii, mówiąc: „Cieszę się, że coraz mniej obawiamy się tego wirusa, tej epidemii. To jest dobre podejście, bo on jest w odwrocie. Już teraz nie trzeba się go bać. Trzeba pójść na wybory tłumnie 12 lipca”.
Koronawirus jednak wbrew tym deklaracjom dalej systematycznie się rozprzestrzeniał. Pod koniec wakacji, nauczyciele, dyrektorzy szkół i samorządowcy dzielili się swoimi obawami związanymi z powrotem uczniów do szkół i zgłaszali propozycje konkretnych rozwiązań. Rządzący nie chcieli jednak tego słuchać. Przekonywali, że radzą sobie lepiej niż inni, że są dobrze przygotowani i mają wszystko pod kontrolą.
Te zapewnienia obecnie weryfikuje rzeczywistość. Od połowy września liczba zakażonych osób gwałtownie rośnie. Przekroczyliśmy próg 10 tys. nowych przypadków dziennie. Jestem przekonany, że sytuacja mogłaby wyglądać znacznie lepiej, gdyby rządzący w swoich wypowiedziach i działaniach mniej kierowali się swoim interesem politycznym, a bardziej długofalowym interesem mieszkańców naszego kraju.