Od kilkunastu miesięcy trwa w Polsce jałowa dyskusja o tym, ile będzie list w tegorocznych wyborach parlamentarnych.
W przypadku Zjednoczonej Prawicy sprawa jest przesądzona. Choć Solidarna Polska w wielu sprawach ma zupełnie inne zdanie niż jej własny rząd, to politycy tego ugrupowania pójdą do wyborów wspólnie z PiS. Dobrze wiedzą, że odrębny start oznacza dla nich wynik znacznie poniżej progu wyborczego.
Po stronie opozycji demokratycznej możliwych jest kilka scenariuszy. Pierwsza opcja to odrębne listy Koalicji Obywatelskiej, Lewicy, Polskiego Stronnictwa Ludowego i Polski 2050 Szymona Hołowni. Następnie możliwe są różne warianty współpracy dwóch lub trzech partii. Ostatnia możliwość to wspólny start wszystkich ugrupowań. Część polityków i dziennikarzy traktuje to rozwiązanie jak dogmat. Przekonują, że jedynym sposobem na wygranie z PiS jest jedna lista.
Ten pomysł nie sprawdził się jednak na Węgrzech, gdzie wspólna lista sześciu ugrupowań z kretesem przegrała wybory. Sukcesu nie przyniosła również szeroka koalicja PO, PSL, SLD, Nowoczesnej i Zielonych w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2019 r. PiS zdobył więcej mandatów.
Problem polega na tym, że poparcie poszczególnych partii nie sumuje się przy wspólnym starcie. Gdy kompromisy ideowe idą zbyt daleko, część wyborców nie idzie na wybory albo głosuje na bardziej wyraziste, często wręcz radykalne ugrupowania.
Celem każdej partii politycznej jest zdobycie władzy. A władzę zdobywa się po to, aby wprowadzić konkretne zmiany, oczekiwane przez wyborców. Zatem przed podjęciem decyzji o tym, kto z kim stworzy wspólną listę kandydatów, ugrupowania powinny najpierw ustalić wspólną listę spraw do załatwienia!