W Polsce popularny jest stereotyp, że w urzędach głównie pije się kawę, a praca urzędnika jest łatwa, przyjemna i stabilna. Tymczasem prawda jest zupełnie inna. Tego typu praca wiąże się z bardzo dużym stresem powodowanym między innymi przez nieustanne zmiany przepisów. Ponadto urzędnicy, podobnie jak władze samorządowe, ponoszą odpowiedzialność nie tylko za to, co robią, ale również za to, czego nie zrobili!
Na dodatek, szczególnie w małych urzędach, pracownicy są zmuszeni do tego, by zajmować się wieloma bardzo różnymi i często w ogóle niezwiązanymi ze sobą sprawami. Gdy gminom dochodzi jakieś nowe zadanie, a dzieje się to bardzo często, komuś trzeba je dopisać do obowiązków. W efekcie pracownicy zamiast specjalizować się w jednym temacie, mają ich po kilka i to z różnych dziedzin.
Bolesnym paradoksem jest także to, że w samorządach potrzebujemy dobrze wykształconych ludzi, którzy mają fachową wiedzę i stale podnoszą swoje kwalifikacje, a często nie jesteśmy w stanie zapłacić im tyle, ile by chcieli. Trudno nam utrzymać najlepszych specjalistów. Tym bardziej że środków jest zawsze zbyt mało w stosunku do potrzeb. Co roku, przy tworzeniu nowego budżetu, stajemy przed dylematem: czy robić mniej i pogodzić się z narzekaniem mieszkańców, czy jednak robić więcej i balansować na granicy wytrzymałości finansów i pracowników?
Kilka lat temu na jednym ze spotkań usłyszałem tezę, że gminy w Polsce są zbyt małe i należałoby je łączyć w większe jednostki. Wtedy bardzo się na taki pomysł oburzyłem. Z dzisiejszej perspektywy dochodzę do wniosku, że jest to nieunikniony proces. Zastanawiam się jednak, czy w imię efektywności jesteśmy gotowi na tego typu zmianę swoich małych ojczyzn?