W połowie sierpnia posłowie postanowili przyjąć ustawę podwyższającą wynagrodzenia polityków. Sprawa ta, ma jednak swój początek w 2018 roku. Wyszło wtedy na jaw, że Beata Szydło, ówczesna premier, przyznawała sowite nagrody ministrom, wiceministrom, a także sobie. Swojej decyzji broniła w Sejmie słowami „te pieniądze im się po prostu należały”.
Nie przekonało to jednak wyborców PiS-u i notowania tej partii zaczęły się pogarszać. Wtedy do akcji wkroczył prezes Kaczyński. Polecił przekazanie otrzymanych nagród na cele charytatywne i przypomniał, że do polityki nie idzie się dla pieniędzy. Ponadto w celu potwierdzenia tej tezy, kazał obniżyć pensje posłom i senatorom, ale także wójtom burmistrzom, prezydentom miast oraz starostom!
Do dziś nie rozumiem, jaki był logiczny związek między wysokimi nagrodami przyznanymi członkom rządu, a obniżeniem pensji samorządowcom? Wszystko wskazuje na to, że PiS głosił populistyczne hasła o konieczności niskich wynagrodzeń w sferze publicznej, wyłącznie dla doraźnych korzyści politycznych. Okazało się to skuteczne, gdyż partia ta wygrała wszystkie kolejne wybory.
Prawdziwe poglądy politycy partii rządzącej ujawnili zaledwie miesiąc po wyborach prezydenckich, proponując zwiększenie pensji posłów oraz senatorów o 58%, ministrów o 78%, a prezydenta, premiera i wiceministrów aż o 100%. Szkoda, że projekt tej ustawy nie był promowany w którejś z ostatnich kampanii wyborczych. Głosujący mieliby wtedy okazję wypowiedzieć się przy urnach, czy popierają te pomysły równie ochoczo, co posłowie PiS-u.
Prezes Kaczyński może się teraz tłumaczyć, że jego ludzie co prawda nie szli do polityki dla pieniędzy, ale skoro już w tej polityce są, to chętnie po publiczne pieniądze sięgają.