Premier ogłosił wyniki drugiej edycji Programu Inwestycji Strategicznych. Bardzo dobrą wiadomością jest to, że pieniądze na przynajmniej jeden projekt otrzymały wszystkie samorządy, które złożyły wnioski. Są jednak jednostki, którym przyznano dotacje na dwa, a nawet trzy zadania. Jest to już szósty „konkurs”, w którym nie ma żadnych kryteriów merytorycznych, wnioski nie są oceniane, a premier dowolnie, według swojego uznania, rozdaje pieniądze.
Większość samorządowców przyjęło to za obowiązujący standard. Gdy na spotkaniach przypominam o problemie braku transparentności, to coraz częściej słyszę komentarz „dostał pieniądze, a jeszcze narzeka”. Ja jednak w dalszym ciągu uważam, że publiczne pieniądze powinny być dzielone według kryteriów merytorycznych, a nie politycznych, jak obecnie ma to miejsce.
Tak czy inaczej, każde pozyskane pieniądze na inwestycje cieszą samorządowców. Radość trwa jednak tylko do momentu otwarcia ofert w postępowaniu przetargowym. Ze względu na wysoką inflację coraz częściej okazuje się, że lokalne władze stają przed dylematem, czy dołożyć kilka lub nawet kilkanaście milionów złotych do zadania, czy też zrezygnować z dotacji. Zwykle wybierana jest pierwsza opcja, a brakujące pieniądze są pozyskiwane z kredytu, gdyż w budżecie nie ma wolnych środków.
Na rynku przybywa realizowanych zadań, co skutkuje wzrostem cen usług budowlanych. A gdy inwestycje stają się droższe, to gminy, powiaty i województwa muszą więcej pożyczać. Jednocześnie główną metodą walki z inflacją jest podnoszenie stóp procentowych. Z miesiąca na miesiąc samorządy płacą więc coraz więcej za odsetki, co pogarsza ich sytuację finansową. I tak oto finanse samorządów dotyka dotacyjna klęska urodzaju.