W sierpniu pisałem o podwyżkach wynagrodzenia prezydenta, posłów, senatorów, premiera i członków rządu. Postawiłem tezę, że samorządowcy zostali w to wmieszani dla rozmycia sprawy. W opublikowanej w październiku ustawie znalazł się jednak zapis wprowadzający zupełnie nowe rozwiązanie. Zgodnie z nim pobory samorządowców nie mogą być niższe niż 80 proc. maksymalnego wynagrodzenia określonego w rozporządzeniu. Stosowne stawki opublikowano 1 listopada i wtedy rady miast, gmin, powiatów oraz sejmiki mogły, a nawet musiały, przystąpić do ustalania wysokości pensji lokalnych władz.
W praktyce decyzja radnych sprowadza się do określenia poziomu wynagrodzenia w przedziale od 80 proc. do 100 proc. maksymalnego pułapu. Dotychczas wójt lub burmistrz gminy do 15 tys. mieszkańców, posiadający minimum 20-letni staż pracy, co miesiąc na konto otrzymywał maksymalnie niecałe 7 300 zł. Po podjęciu uchwały te pobory będą większe od 3 400 zł do 6 500 zł netto miesięcznie, ale tylko w tym roku. Wejście „Polskiego Ładu” dokona korekty. Od 1 stycznia włodarz gminy na rękę dostanie od 2 800 zł do niecałych 5 100 zł więcej niż przed podwyżką.
W wielu lokalnych społecznościach trwa ożywiona dyskusja, czy te wzrosty są uzasadnione. Ja nie wypowiadam się w tym zakresie, gdyż sam jestem wójtem i moje opinie nie byłyby obiektywne. Chcę jednak zwrócić uwagę na jeden ciekawy aspekt całego procesu. Otóż sytuacja ta jest dla samorządowców pewnego rodzaju pułapką. Jeszcze kilka tygodni temu wielu z nas, przy okazji prac nad budżetem, narzekało na rosnące ceny prądu, gazu, usług i pensji pracowników. Teraz robić nam tego nie wypada. Skoro w budżetach znalazły się pieniądze na nasze podwyżki, to muszą znaleźć się też na inne cele.