Pamietam, jak w dzieciństwie, na lekcjach religii, poznałem jedną z najważniejszych zasad chrześcijaństwa. Mam tu na myśli „przykazanie miłości”. Jego druga część, odnosząca się do relacji z drugim człowiekiem, brzmi „będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego”.
Dziś, patrząc na to, jak spory polityczne dzielą ludzi, trudno jest mi uwierzyć, że według danych GUS, aż 32,91 miliona osób w Polsce jest ochrzczonych. Gdyby wszyscy wierzący przestrzegali „przykazania miłości”, życie społeczne w naszym kraju wyglądałoby znacznie lepiej. Niestety tak się nie dzieje. Nawet księża, którzy uczą tej prawdy wiary, w praktyce często sami się do niej nie stosują.
W ostatnich latach, a szczególnie miesiącach, zbyt często z ambon padają słowa, które dzielą ludzi. Straszy się wiernych różnymi ideologiami, „tęczową zarazą” czy też „międzynarodowymi diabelskimi siłami”, które rzekomo chcą zniszczyć rodzinę, człowieka, wiarę i Kościół. Czy jednak największym zagrożeniem dla Kościoła nie jest postawa samego kleru? Duchowni obwiniając innych, sami jednocześnie niewiele robią by rozwiązać problemy, które ich bezpośrednio dotyczą.
Najbardziej drastycznym tego przykładem są przypadki pedofilii wśród księży. Wręcz nie do pomyślenia jest to, że takie sytuacji w ogóle mają miejsce. Ponadto bulwersujące jest zachowanie hierarchów, którzy nie kwapią się do usuwania ze stanu duchownego ludzi, którzy dopuszczają się tego typu przestępstw. Kolejne filmy dokumentalne i reportaże, dobitnie pokazują, że Kościół nie che lub nie potrafi rozliczyć się z trudną przeszłością. Zapewne dużo łatwiej jest atakować innych i zrzucać winę na ideologie, niż nadstawić drugi policzek i wziąć odpowiedzialność za swoje błędy.