Dwa tygodnie przed ogłoszonym terminem wyborów prezydenckich do wszystkich urzędów gmin i miast w Polsce wpłynęły e-maile zatytułowane „Wybory 2020 — wniosek o przekazanie danych”. Były one podpisane „Poczta Polska”. Wyglądały jak próba wyłudzenia danych osobowych przez nieznanego sprawcę. Następnego dnia dotarły kolejne pisma. Tym razem za pośrednictwem platformy ePUAP i z podpisami elektronicznymi uprawnionych do reprezentacji spółki osób.
Wszystko to działo się w czasie, gdy w Senacie była dopiero procedowana ustawa o wyborach korespondencyjnych. Zarząd spółki powoływał się na pismo od premiera, w którym otrzymał dyspozycję organizacyjnego przygotowania się do przeprowadzenia wyborów. Takie polecenie nie jest jednak źródłem prawa. Operator pocztowy nie miał więc podstawy prawnej do żądania od gmin udostępnienia danych ze spisów wyborców.
Odkąd jestem wójtem, pierwszy raz miałem bezpośrednio do czynienia z taką sytuacją, że władze państwa, które powinny stać na straży prawa, przymuszały samorządy do działań niezgodnych z obowiązującymi przepisami. Ponadto z niedowierzaniem obserwowałem, jak było to przedstawiane w mediach publicznych. W „Wiadomościach” TVP mówiono o „grupie zbuntowanych samorządowców”, o tym, że samorządowcy nie chcą udostępnić danych, a rząd przygotowuje bezpieczne wybory korespondencyjne, bo Sejm przyjął taką ustawę. Ponadto politycy PiS straszyli wymianą na komisarzy niepokornych wójtów, burmistrzów i prezydentów.
My, samorządowcy nie ulegliśmy tym naciskom. Odmawiając udostępnienia spisów wyborców, działaliśmy na podstawie i w granicach obowiązującego prawa. Pokazaliśmy, że ważniejsze są dla nas słowa autorytetów prawnych niż działaczy partyjnych.